Menu

Niepełnosprawne stowarzyszenia

Po co mi nogi, skoro mam skrzydła. Frida

W Polsce w zarejestrowanych jest ponad 45 000 stowarzyszeń i ponad 7 000 fundacji, z których niemal co druga zarejestrowana organizacja ma siedzibę w dużym mieście (byłym lub obecnym mieście wojewódzkim). Nikt tak naprawdę nie wie, ile z nich jest aktywnych.

Łączną liczbę członków organizacji w Polsce w 2004 roku można szacować na ok. 8 mln a wolontariuszy wspierających ich pracę (i nie będących jej członkami) szacować można na ok. 1 mln osób. Współpracuje z nimi niemal co druga organizacja (44%). Osoby niepełnosprawne to około 10% społeczeństwa Unii Europejskiej. Niewielka część fundacji i stowarzyszeń ma w zakresie swojej działalności tzw. „usługi socjalne i pomoc społeczną” (10% organizacji) bądź „ochrona zdrowia” (8,2%).

Zarówno w osobach niepełnosprawnych, jak i w wspierających i starających się przywrócić je do pełnego – w tym również w sensie gospodarczego – życia organizacji, tkwi ogromny potencjał, tworzący miejsca pracy. Ale jak to wygląda w praktyce? Jak sobie radzą ludzie, prowadzący stowarzyszenia, mające na celu wspieranie osób niepełnosprawnych?

Umówiliśmy się, że wywiad jest anonimowy ze względu na to, aby biurokraci nie utrudnili naszej bohaterce pozyskiwania funduszy dla organizacji pozarządowej, działającej na rzecz niepełnosprawnych, którą kieruje.

Istnieje opinia, ze pewna część niepełnosprawnych to „biorcy”, ludzie nastawieni przede wszystkim roszczeniowo i nastawieni na branie. Jak to skomentujesz?

A gdyby tobie, za każdym razem, gdy tylko nos wytkniesz za drzwi dawali kuksańca, albo zdrowo przyłożyli, to chciałbyś gdzieś się ruszyć? Nie zliczę, ile ja łez wylałam i prosiłam Boga, żeby mnie wreszcie ktoś potraktował po ludzku. Przebić się przez to wszystko, toż to trzeba mieć końskie zdrowie! Albo stalowe nerwy, a jeszcze lepiej taką pewność siebie, że... no takie połączenie specjalne gumy ze stalą. I wtedy masz jakieś szanse. Teraz jest już lżej, ale ci „biorcy” przecież wychowywani i uczeni byli znacznie wcześniej, teraz nam to procentuje.. Są częste takie postawy skrajne: „ty sobie posiedź, bo jesteś chory”, na zasadzie „Jacusiu, nie bij Jasia, bo się spocisz”, albo druga: „ty sobie posiedź, bo i tak nie dasz rady”, czyli „siedź i przytakuj, bo fajtłapa byłeś, jesteś i będziesz”. I to już wystarczy, żeby stać się „biorcą”, a co dopiero, gdy człowiek zacznie grzęznąć w jakieś administracyjne zawiłości, albo gdy urzędnik mówi zamiast do ciebie, to do osoby pełnosprawnej, która jest z tobą, bo ty zapewne, skoroś kulawy, to i głupi. Albo prawie krzyczy do ciebie i mówi poowoolii iii wyyyraźźniiee, żebyś dobrze zrozumiał. To naprawdę często się zdarza, to nie jakiś wyjątek od reguły. Wyjątkiem od reguły jest, gdy ktoś potraktuje cię normalnie. Poza tym w naszym systemie, to można – jak ktoś się postara – tak się ustawić, żeby mieć wystarczająco, żeby sobie spokojnie egzystować przed telewizorem. Ale boję się, że jak się zacznie o tym mówić głośno, to zaraz dzieciaka z kąpielą wyleją, jak to zwykle u nas, to znaczy zabiorą wszystkim: tym, co tego naprawdę potrzebują i tym, co faktycznie mogliby wziąć się do pracy. Tak jak w ZUS-ie teraz, zabierają renty takim ludziom, że aż się zastanawiasz, czy to ty zwariowałeś, czy to im coś w głowach się porobiło. 47-letni kierowca stracił prawą rękę – żeby nie było wątpliwości był praworęczny – zabrali mu rentę, bo przekwalifikować się może i lewą ręką pracować za dwie. Przecież to paranoja kompletna. No i jak tu walczyć z takim systemem? System zawsze wygra, nie człowiek, taka jest opinia i dlatego ludzie nie walczą, tylko albo kombinują albo siedzą i czekają, potem się do tego przyzwyczają i tak już zostaje. Skłonić ich po paru latach do tego, żeby im się coś normalnie chciało jest strasznie ciężko. Walczą ci, których do tego przygotowała rodzina, szkoła, a takich osób – póki co – jest mniej, niż tych, co uprawiają sport narodowy – skakanie po kanałach (telewizyjnych). Dlatego w Europie pracuje 40% niepełnosprawnych, a u nas 17%.

Jak to wygląda na poziomie polityki tej dużej?

Moim zdaniem obecna władza nie zrobiła nic dla niepełnosprawnych. W sprawach organizacji pozarządowych – zdaniem pani Zyty Gilowskiej – rząd nie ma nic do zrobienia, bo są przecież pozarządowe… Pani Gilowska chyba nie wie o tym, że organizacje pozarządowe to jest „trzeci sektor” gospodarki, a fakty są takie, że przychody połowy organizacji w roku 2003 nie przekroczyły 13 000 zł. Rocznie. To mniej niż w 2001 roku, kiedy to połowa organizacji miała przychody nie większe niż 19 000 zł.

Ale te organizacje żyją z dotacji?

Z tego, co użebrają lub wywalczą, ewentualnie dostaną (w cudzysłowie) w konkursach. Źródła finansowania, z których w 2003 roku korzystał największy procent organizacji, to: składki członkowskie (60% organizacji), źródła samorządowe (45% organizacji), darowizny od osób fizycznych (40% organizacji), darowizny od instytucji i firm (39% organizacji). W przychodach całego sektora w 2003 roku największy udział miały środki publiczne (samorządowe i rządowe) – stanowiły one 30% sumy przychodów wszystkich organizacji.

Uważasz, że na rynku dotacji panują uczciwe reguły?

Nie. W komisjach ocen projektów najczęściej są ludzie, którzy nigdy nie prowadzili projektów w praktyce – więc co o tym wiedzą? Teorię? Teoretycznie niepełnosprawni mają u nas dobrze. Poza tym u nas w kraju panuje pogląd, że organizacja pozarządowa to jest stowarzyszenie wzajemnej adoracji.

Bo często tak jest.

No właśnie nie. Jeśli organizacja ma być prowadzona dobrze, czyli tak jak firma, a tego wymaga np. prowadzenie projektów dofinansowywanych z Unii, to musi być zarządzana przez fachowców. Mało tego: taka działalność nie pozostawia czasu, żeby pracować gdzie indziej, dorobić sobie obok. Sama ewaluacja wewnętrzna zajmuje tyle czasu i wymaga znajomości tak wielu rzeczy, że nie ma szansy by pracować jeszcze gdzieś. Urzędnicy uważają, że skoro działasz społecznie, to działasz charytatywnie. Są organizacje pozarządowe, które nie robią nic albo niewiele, ale jeśli robisz coś na serio i starasz się o dotacje z Funduszy Europejskich czy Norweskich, to musisz mieć finansistów, księgowość, a to dużo kosztuje.

2/3 organizacji nie zatrudnia stałego, płatnego personelu. Łączną wielkość zatrudnienia w organizacjach szacować można na niecałe 64 tys. pełnych etatów. Dlaczego tak się dzieje?

Wedle oficjalnych danych, w połowie organizacji zatrudniających płatny personel średnia płaca nie przekroczyła 1.000 zł (kwota bez składek na ubezpieczenie, również od tego trzeba odjąć podatek od osób fizycznych), a płaca maksymalna wynosi przeciętnie ok. 1.600 zł brutto (tu też trzeba odjąć podatek i ZUS-y pracownika - nie ma w tym kosztów pracodawcy). To nie są oszałamiające pieniądze… Mimo to, wielu organizacji po prostu nie stać na to i zazwyczaj ludzie pracują na zlecenia lub na umowę o dzieło. A decyduje o tym proza życia: po pierwsze, dlatego, że można zapłacić wtedy, gdy są pieniądze, a etat wymaga regulowania pensji do określonego dnia i basta. Tak naprawdę rzadko kiedy do końca nie wiadomo kiedy będzie kasa i ile. Chyba, że prowadzi się długotrwały projekt dofinansowywany ze środków zagranicznych. Trudno więc mówić o stabilnym życiu zawodowym. Po drugie, dlatego, że niektórzy są zwolnieni z ZUS-ów, co pozwala zaoszczędzić na kosztach.

Nie uważasz, że system jest celowo tak skomplikowany?

Być może. Ja uważam, że nasza biurokracja bije europejską na głowę. Byłam w Irlandii. Oni byli przerażeni tym, jak myśmy opowiadali im jak u nas rozlicza się projekty. Jest to wina administracji rządowej i samorządowej. Ci ludzie są za często niedouczeni. A jeśli nie wiesz, co powinno być zrobione, to na wszelki wypadek każesz zrobić wszystko pod linijkę i „lepiej niż trzeba”, bo musisz kryć swój tyłek. Efekt jest taki, że otaczają cię taką ilością papierologii – łącznie np. ze schematami zarządzania, schematami obiegu korespondencji do każdego projektu – że szkoda gadać. Musimy mieć na przykład komplet materiałów szkoleniowych, które w trakcie szkoleń dostawali beneficjenci i jeszcze pokwitowanie wydania każdego egzemplarza. Żeby poprowadzić i rozliczyć jeden taki roczny albo dwuletni projekt konieczni są fachowcy, którzy będą pracowali na pełnych etatach. Jak organizacja pozarządowa prowadzi dwa takie projekty, to musi mieć cały zespół fachowców na pełnych etatach, którym jeszcze dobrze zapłaci.

To marnotrawstwo.

Koszty administracyjne są wysokie. To wynika z polityki podatkowej państwa. Jeżeli ja zatrudniam pracownika i pracownik dostaje na rękę jakieś 600 złotych, ale on mnie jako pracodawcę kosztuje ponad 1000 złotych to jest szaleństwo. Jak robimy projekt to liczymy płace „brutto brutto” (koszty pracodawcy musimy uwzględnić: podatki, składki zusowskie pracownika i do tego składki i podatki zusowskie pracodawcy, które dodatkowo płaci od danego pracownika). Ja mam „brutto-brutto” 2 tys. miesięcznie, a z tego do wypłaty mam 1100. Jak do tego dodasz vaty i inne diabły, to wychodzi ponad 70% podatków. Głupi podjazd dla osoby niepełnosprawnej: ona starsza i mąż starszy, mieszkali na wysokim parterze. Zaśpiewali im 80 tysięcy. To przecież most można zbudować... taki mniejszy. My chcemy naprawdę coś zrobić. Pracujemy od rana do wieczora, a często i do nocy. Poświęcamy mnóstwo swojego własnego czasu. Robimy to z satysfakcją. Mamy z tego nie tylko pieniądze, ale i zadowolenie. Ale te pieniądze nie wystarczają ani na to, żeby wypocząć, ani na to żeby kupić sobie np. zmywarkę, żeby zaoszczędzić trochę czasu na jakiś wypoczynek, albo dla siebie. Dlatego, że urzędnicy są święcie przekonani, że jak my pracujemy w organizacji pozarządowej, to mamy obowiązek działać charytatywnie. W Polsce organizacja pozarządowa, która prowadzi działalność gospodarczą, jest źle postrzegana. Zaraz się bierze taką organizacje pod lupę, bo coś kombinuje, w konkursach dodatkowe papiery, oświadczenia, zaświadczenia, a przecież i tak tego składa się multum. Na Zachodzie funkcjonują dwa rodzaje organizacji: non profit, te są czysto charytatywne i non for profit – czyli takie, które prowadzą też działalność odpłatną lub gospodarczą, i cały zysk przeznaczają na cele statutowe. I tam oni – ci zarabiający – są mile widziani, bo odciążają państwo i podatników.

Czemu wy tego nie robicie?

My, żeby spokojnie wystartować, musieliśmy sobie świadomie w statucie zapisać, że nie będziemy prowadzić działalności gospodarczej. To jest chore. Działalność gospodarczą w 2004 roku zadeklarowało ok. 16% organizacji. Wiem, że to ostatnio spadło, ale nie wiem o ile. Teraz to musimy zrobić, bo nie damy rady inaczej, choć będzie nas to kosztowało dodatkową pracę przy każdym projekcie i doda nam tonę papierologii. Musimy to zrobić, bo jak się startuje w tych piekielnych konkursach, to fundusze są przydzielane chyba w zależności od kierunku wiatru. Czasem jak opublikują, ile organizacja uzyskała punktów i dlaczego, ogarnia zdziwienie. Ja ci pokażę uzasadnienie do naszego odrzuconego projektu, jak nam uzasadniło dwóch ekspertów. Przyczepili się do kosztów, przy czym żeby było śmieszniej, to koszty były niewysokie, wyszło 15 zł. za godzinę na jednego uczestnika, w tym materiały, książki, komputery, Internet, bilety do muzeów, płace ludzi. Mamy bezpłatnie lokal na świetlicę dla dzieciaków. Nawiązaliśmy współpracę ze spółdzielnią, która nam daje bezpłatnie lokal i będzie płacić za wszystkie media. Naszą rzeczą było wyposażyć lokal i opłacić personel. Koszty administracyjne były więc bardzo małe i przy stawce 500 złotych miesięcznie „na rękę” dla koordynatora i 700 złotych dla pedagoga, który by pracował dzień w dzień, oni (urzędnicy) orzekli, że mamy za wysokie koszty osobowe. Mieliśmy 66% kosztów osobowych, przy czym trzeba pamiętać, że te 700 urasta do 1500 zł. Nikt nawet nie spojrzał na oczywiste fakty – z 66% zostałoby 35%, gdyby policzyć, ile kosztuje lokal. To są takie kuriozalne sytuacje. Robimy tani projekt, to był projekt na rok i nic z niego nie wyszło, choć stwierdzili, że merytorycznie, czyli z treścią i założeniami, było ok. A przy tym na przykład ja, jeszcze z powodu innego projektu, mam podpisany weksel na pół miliona. Teoretycznie weksel podpisałam w imieniu organizacji, ale jeśli organizacji nie będzie stać na spłatę, to ja będę musiała spłacać. Jak coś nie wyjdzie, to będę siedzieć – nie spłacę pół miliona długu. A przy tym systemie, jaki obowiązuje przy realizacji projektów, o błąd naprawdę nie trudno. To bardzo duży stres. Warto wiedzieć, że jakiekolwiek rezerwy finansowe ma niewiele ponad 20% organizacji, a więc 80% balansuje często nad krawędzią. Nie ma się więc czemu dziwić, że trudności w zdobywaniu funduszy są najczęściej wskazywanym przez organizacje problemem, bo w 77,3% i odczuwają to na co dzień.

Jak to jest zachorować i zostać niepełnosprawnym?

U mnie stwierdzono nieuleczalność tej choroby w 2000 roku. Byłam już wtedy dorosłą, ukształtowaną osoba. Przez cztery lata byłam odsyłana do psychiatrów, bo nikomu nie przyszło do głowy, że to jest rzadkie schorzenie. Przez całe cztery lata bardzo cierpiałam. Nie mogłam chodzić. Puchły mi stawy. Bolało mnie wszystko. Rozwalało mnie to fizycznie i psychicznie. W moim przypadku są to kolagenowe zmiany – tak jak taka galareta, tylko to jest tak twarde, że nawet piła tego nie upiłuje. Świadomość takiej choroby to generalnie zawsze wstrząs. U dziecka, które rodzi się niepełnosprawne, ta trauma rozkłada się stopniowo. Dzieciaki są trochę jak – przepraszam za porównanie – są jak zwierzątka. Jeszcze nie są dojrzałe społecznie, nie mają empatii, nie mają w pełni wykształconych odruchów społecznych. Oczywiście mogą być okrutne, gdy ktoś jest „inny” – podobnie jak wróble zadziobią kanarka – tak samo dzieci reagują na inność swoich rówieśników. Ta trauma istnieje bez względu na to, czy to jest od urodzenia, czy następuje w okresie późniejszym. Przy rozłożonej w czasie, trauma może być głęboka i bardzo długotrwała. W przypadkach dojrzewających młodych ludzi, czy ludzi o skrystalizowanej osobowości i planach życiowych, potrafi doprowadzić do poważnej dezintegracji osobowości.

Wróćmy do nazewnictwa: ci niepełnosprawni...

Wiesz, cały świat nad tym myśli i próbuje sobie dać z tym radę. Świadomie zrezygnowano z takich określeń jak inwalida, kaleka.

Jako oceniających?

Tak. One są oceniające, wartościujące, szeregujące, dyskryminujące. Samo pojęcie dyskryminacji się zmieniło. Grecy wymyślili (sobie) „osobę o szczególnych potrzebach” – oni mają tą ustawę od mniej więcej 10 lat. Wedle nich osobami o szczególnych potrzebach są również więźniowie, samotne matki. Generalnie Zachód mówi teraz o osobach z niepełnosprawnościami, to znaczy niepełnosprawność jest tylko cechą człowieka, jako człowieka, a nie że jesteś cały niepełnosprawny. Przeważa tendencja, aby działać w ogóle przeciwko dyskryminacji. To jest najskuteczniejsze i wynika to z działań, które są podejmowane. Najlepiej wszystko łączyć, podziały nie są dobre. Na przykład to, że postrzegaliśmy niepełnosprawnego medycznie i niepełnosprawność była problemem danej osoby powodowało, że ta integracja była sztuczna. Społeczeństwo istniało sobie, a osoba niepełnosprawna sobie. Należało „takiej” otworzyć drzwi, na przykład, ale tak naprawdę ona była sama. A ja wcale nie chcę, żeby ktoś przede mną skakał i mało nóg nie połamał, żeby za wszelka cenę pomagać mi tam, gdzie tego nie potrzebuję.

A integracja wewnątrz środowiska?

Środowisko osób niepełnosprawnych jest podzielone. Inaczej działają grupy, które były zrzeszone ileś tam lat. Na przykład niewidomi. Oni mieli silne stowarzyszenia, które nawet w komunizmie funkcjonowały, choć jak wiemy w tamtym systemie nie było niepełnosprawnych prawie wcale. Było trochę inwalidów i to głównie byli niewidomi albo niesłyszący. I to właściwie wszystko. Reszta siedziała w domu albo zakładach opiekuńczych. Jak rozmawiałam z panią poseł, która była 11 lat w komisji zajmującej się osobami niepełnosprawnymi, to ona powiedziała tak: „Ja nie rozumiem: niewidomi sobie, ci z chorobami psychicznymi sobie, ci co jeżdżą na wózkach sobie i każdy ciągnie w swoja stronę”. Antydyskryminacja ma na celu połączenie różnych grup i w tym integrację niepełnosprawnych, a potem ich wszystkich z całym społeczeństwem. Tak naprawdę państwo nie ma żadnych korzyści z istniejących podziałów. Na zachodzie stwierdzono, że najlepiej połączyć bezrobotnych, niepełnosprawnych, osoby z niepełnosprawnością intelektualną, chorobami psychicznymi i to wszystko razem „w kupie” zacznie się włączać w społeczeństwo. I to jest najlepsze. Bo już wśród samych osób, które potrzebują wsparcia, następuje pierwsza integracja. Ci „różni” przestają być na pewnym etapie różni. To nazewnictwo jest z tym związane.

Czy możesz podać jakiś konkretny przykład?

Grecy na przykład nie mają też sytemu kwotowego zatrudniania (czyli że jest obowiązek zatrudniania jakiegoś tam procenta osób niepełnosprawnych). U nas w Polsce jest taki system, że powinno być zatrudnionych 6% niepełnosprawnych, o ile w zakładzie zatrudnia się powyżej 25 osób. Jeżeli nie, pracodawcy płacą specjalne składki, czyli kary.

Jakie widzisz wyjście z tej sytuacji?

Trzeba zmienić podejście do osoby niepełnosprawnej na samym początku. Zacząć od przedszkola, od szkoły. W tej chwili nauczanie indywidualne dzieci niepełnosprawnych jest po prostu tragiczne. Uczy się byle uczyć. Wiele zależy od nauczyciela, a ci, niestety, często wychodzą z założenia, że: „po co on tam się będzie starał, po co męczyć dzieciaka, jak i tak będzie siedział w domu”. Bo jak nie może chodzić do szkoły, to jakim cudem pójdzie do pracy? Po drugie konsekwencją tego jest praktyka przepychania takiego dziecka z klasy do klasy. Myślenie i tu jest podobne: „Przecież i tak on nie pójdzie na studia”. Potem jest tak, że człowiek wychodzi ze szkoły średniej, zdaje na studia i się okazuje, że on nic nie umie. Nie dorasta do pięt swoim rówieśnikom. Zaczyna się pierwsze zderzenie. Następna rzecz: wspomagać rodziców, bo rodzina, jak się rodzi dziecko niepełnosprawne też przechodzi przez różne etapy. Bardzo często rodziny się rozpadają. To tak jakby w rodzinie białych ludzi urodziło się nagle czarne dziecko. Dalej, trzeba dostosować system szkolnictwa do potrzeb rynku pracy. Wiesz, w czym się teraz szkoli niepełnosprawnych? Tokarz, posadzkarz, zegarmistrz, tapicer. I co z tego, że on będzie miał wykształcenie? Przecież on nie jest w stanie wykonywać takiego zawodu. 3% osób niepełnosprawnych ma wyższe wykształcenie. Większość ma wykształcenie podstawowe i zasadnicze. Jeśli dzieci będą się uczyły nauczaniem włączającym, a nie integracyjnym – włączającym, czyli gdzie są mniejsze klasy, gdzie są dwie osoby: jedna uczy, a druga wspomaga (przy okazji można zmienić kształcenie nauczycieli i wtedy może być to jedna osoba – nauczyciel i trener w jednej osobie). Jeśli od dziecka społeczność będzie przyzwyczajona: „Cześć, ty też jesteś moim kumplem!”, to i później tak będzie. Choć różnice zawsze będą, to jednak gdy dzieci dorastają, to powoli zaczynają działać inaczej. Już na poziomie liceum inaczej się postrzega kolegów niż w szkole podstawowej. Te różnice przestają się liczyć. Polityka państwa powinna być kierowana przeciw dyskryminacji.

Dyskryminacji, kogo, przez kogo?

Wszystkich przez wszystkich! Aby działać przeciw dyskryminacji, muszą być przepisy, musi być egzekucja. Lepsze efekty w pracy z niepełnosprawnymi mają kraje, które stosują przepisy antydyskryminacyjne. Począwszy od konstytucji, poprzez wszystkie przepisy – u nas jeszcze i system sądownictwa leży dość poważnie. Pojawia się w prasie ogłoszenie: „zatrudnię na stanowisko sekretarki między 25 a 35 rokiem życia”. To w tym momencie taki pracodawca na Zachodzie już jest pod lupą.

Nie uważasz, że to jest komunizm wojenny?

Nie. Państwo utrzymuje się przecież z podatków a ludzie aktywni będą pracować.

Takie przepisy to jest fikcja, nie wierzę w administracyjne regulowanie miłości bliźniego.

Może nie jest to w Polsce takie łatwe, ale na zachodzie działają. Bo tam potrafi się egzekwować przepisy prawne.

Czy uważasz, że ci zwykli ludzie lubią niepełnosprawnych? Jaka jest ich wzajemna relacja?

Tego nie da się rozpatrywać w kategorii lubią – nie lubią. Wzajemne relacje bardziej chyba zależą od tego, że ludzie instynktownie unikają „innych” – nie wiedzą jak się zachować, co zrobić, więc szerokim łukiem omijają problem. To jakoś w Polsce ciągle pokutuje. Byłam na Zachodzie – nie to, żebym była w nich jakoś zapatrzona – ale tam wreszcie poczułam się jak normalny człowiek. I nie myśl sobie, że oni mają wszystko dostosowane, np. budynki. Niektórych nie da się dostosować – zabytki na przykład. Ale tam nareszcie byłam normalna. Jakoś tak wszystko było, że nie czułam problemu. Nie umiem ci do końca tego opisać, ale zaraz na wstępie, jak musieli mnie znieść po schodach z samolotu, bo deszcz padał i były strasznie śliskie, i nie było tam specjalnego podnośnika, jak w Paryżu czy w Warszawie, to zrobili to jakoś tak, jakby wszystkich codziennie i nagminnie znosili po tych schodach. A ta ekipa przecież przyjechała specjalnie, do mnie jednej; nawet karetka była, bo mogłam się źle czuć po długim locie.

No dobrze, ale skąd wynikają takie różnice w podejściu do osób niepełnosprawnych?

Do dziś nie do końca rozumiem, gdzie dokładnie są różnice, ale wynika to chyba właśnie z tego, że tam byłam osobą z niepełnosprawnością, tak jak człowiek z rudymi włosami, a nie osobą niepełnosprawną, jak malarz, albo sportowiec. To jest taka różnica, że tam miałam coś, co było dodatkiem do mnie, a tu ja jestem dodatkiem do niepełnosprawności, tu niepełnosprawność mnie opisuje, wytyka palcem, tam był to tylko jeden ze szczegółów, jakiś kawałek mnie. Poza tym w Polsce ludzie doskonale widzą ulgi, które mamy, dodatkowe prawa – „oni dostają, a mnie kto da?”. Ale trudno jest zobaczyć te obciążenia, z którymi walczymy na co dzień. „Oooo, pani sąsiadko, stopa życiowa się pani podniosła, kupiła pani sobie nowy samochód” – zaczepiła mnie sąsiadka na klatce schodowej. „A tak, kupiłam sobie, nowy, 14-letni, bo tamten to już dowód osobisty miał, rozpadła się blacha, i palił jak smok, a ten pali o połowę mniej”. To nie istotne, że ja bez tego samochodu ani pracować nie będę, ani zakupów nie zrobię, że do autobusu wsiadam na czworaka, bo stopnie za wysokie, a woźnica nie ma czasu czekać, aż ja pozbieram wszystkie 4 nogi „do kupy”. Nie ważne, że wtedy dopiero trzeba będzie mnie obsługiwać, no i przy takich rentach to i utrzymywać, że na ten samochód pracowała cała rodzina i rezygnowała ze swoich potrzeb.

Jak to wszystko można postawić z powrotem na nogi?

Bardzo dużo zależy od rządu. Po pierwsze fundusze europejskie przechodzą przez instytucje rządowe i to rząd negocjuje warunki z Komisją Europejską. Głównym dysponentem funduszy europejskich jest MF. Moglibyśmy się porozumiewać bezpośrednio z Komisją Europejską i są nawet takie projekty, ale istnieje obawa, że stała by się ona niewydolna, jakby wszystkie organizacje zgłaszały się bezpośrednio do niej. Potem z tego ministerstwa są rozdzielane np. do Ministerstwa Polityki Społecznej czy Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. Teraz jeszcze według nowych programów fundusze dostaną samorządy. I dopiero samorządy rozdzielą to wszystko na poszczególne organizacje. Będzie jeszcze gorzej niż było.

Dlaczego?

Bo w samorządach władza jest rozdawana głównie po znajomości, a nie według kwalifikacji. Nie wiem czy będą „rozdawali” swoim, czy zwyczajnie nie będą wiedzieli, jak je rozdysponować. Przeszliśmy już wzajemne uczenie się z instytucjami rządowymi, jak weszły do nas fundusze. Teraz wszystko zacznie się od nowa, tylko kompetencji będzie mniej obawiam się. Przy tym rzadko kiedy udaje się stowarzyszeniom znaleźć takiego sponsora, który by je utrzymał. To jak będą te organizacje funkcjonować? W Hiszpanii na 40 mln. mieszkańców jest 150 tysięcy organizacji, w Polsce też na 40 milionów jest 60 tysięcy. U nas w Polsce, żeby działać w organizacji pozarządowej, trzeba mieć bardzo małe potrzeby życiowe. A przecież w pewnym sensie też moglibyśmy pociągnąć gospodarkę. Tworzymy nowe miejsca pracy. A często traktuje się nas jak ruch oporu.

Ale robisz to. Powiedz na koniec, jakie masz plany i cele życiowe?

Ja już nie planuję. Człowiek planuje, a pan Bóg kule nosi – przekonałam się o tym na własnej skórze. Pewnie, że tak całkiem bez wytycznych trudno byłoby żyć. Pomagam i walczę, bo wiem, jak to bolało, i ciągle jeszcze czasem boli, gdy sama staję „pod pręgierzem”. Powiem ci więc, czego bym chciała: chciałabym, żeby doceniono pracę takich ludzi, jak moi przyjaciele i koledzy, z którymi założyliśmy i prowadzimy organizację, żeby potraktowano wreszcie serio to, co robimy, bo robimy to na poważnie i z pełnym zaangażowaniem. Do tego wyręczamy rząd i samorząd. Z resztą nie bez przyczyny w „trzecim sektorze” większość osób ma wyższe wykształcenie – wyższe wykształcenie ma ponad połowa członków zarządów (61%) i płatnych pracowników (59%) organizacji. Tu naprawdę trzeba być fachowcem i stale się uczyć, po pierwsze dlatego, że trzeba mieć np. wiedzę i umiejętności z zarządzania, a do tego jeszcze z polityki społecznej, psychologii, pedagogiki, tej „zwykłej” i tej społecznej, a to nie koniec. Bo też jak stworzyć i poprowadzić projekt kierowany do ludzi z problemami, nie wiedząc o czym się mówi i z czym pracuje. A ile rzeczy musimy zrobić sami? Ot wymiana głupiej uszczelki – zanim znajdziesz kogoś, kto to zrobi charytatywnie, to dziesięć razy zrobisz to sam, i tak to już u nas jest. Albo kombinacje alpejskie, jak zrobić żeby było i super dobrze, i najlepiej za darmo, albo jakimś minimalnym kosztem, żeby samemu za to zapłacić. O, w takich sytuacjach umiejętności negocjacyjne, jak znalazł. No więc mnie z tego wszystkiego wynikło, że trzeba zrobić doktorat, żeby ktokolwiek zaczął słuchać, co mówisz... ktokolwiek, to znaczy spośród urzędników przede wszystkim, bo to oni decydują, jak realizuje się wytyczne albo wspólne ustalenia zasad współpracy pozarządówek i instytucji rządowych, albo samorządowych. A poza tym, tak po cichu sobie myślę, że ten doktorat, to też dlatego, że po pierwsze jestem kobietą, po drugie osobą tzw. 45+ czyli powyżej 45 roku życia, a zaraz będę 50+, po trzecie jestem osobą z niepełnosprawnością i są to trzy powody, które – każdy z innej strony, ale żeby było przyjemniej to jednocześnie – jest powodem do dyskryminacji. Wiem, to wielkie słowo, ale taka jest prawda – życie składa się z drobiazgów dnia codziennego, a one potem urastają do kształtu twojego życia i wtedy robi się czasem naprawdę przykro. A że teraz, gdy na oślep rzucisz kamykiem, to na pewno trafisz w magistra, więc ja muszę umieć więcej, mieć jakiś dodatkowy autorytet, żebym miała możliwość wyrównać swoje problemy. A temat? Oczywiście z zarządzania pozarządówkami i oczywiście kierowania ludźmi, bo to ludzie realizują projekty. Bez ich pomysłowości, głów, sił, często poświęcenia, projekty same się nie napiszą, a tym bardziej nie zrealizują. Za pisanie projektów nikt nam nie płaci, a to daje zdrowo popalić, jeśli chcesz to zrobić dobrze, no a do tego musisz zostawić „konkurencję” z tyłu. Przecież to są konkursy... A dalej? Nie wiem, czy za rok jeszcze będę chodzić i jakie będę miała możliwości, moja choroba postępuje – wolniej, szybciej, ale jednak. No i nie młodnieję przecież. Więc dalej nie planuję. Na razie cały mój czas to praca i studia, bo dziecko „odchowane”, wyuczone i już samodzielne. Na brak zajęć i nudę nie narzekam, a co przyniesie przyszłość – zobaczę. Chciałabym jeszcze mieć trochę czasu dla przyjaciół. Z prezentów się ucieszę, problemy postaram się pokonać, bo wiem, że nie ma takich sytuacji, z których jakoś nie można wyjść, a że czasem przy pomocy innych? Człowiek to zwierzę stadne, dziś ty mnie, jutro może ja tobie, albo komuś innemu, a poza tym przekonałam się, że jednak wielu ludzi, jak ja, lubi zwyczajnie pomagać innym. Więc jakby nie było, będzie dobrze. I to jest najważniejsze.

{rdaddphp file=moje_php/autorzy/wwarecki.html}

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież

Tagi


Powered by Easytagcloud v2.1

Newsletter

Bądź na bieżąco!

Znajdź nas na Facebooku