Menu

Ciągle podzieleni

Jarosław Świątek

Szczyty ONZ zdają się zaprzeczeniem słynnej maksymy Lecha Wałęsy: „Nie chcę, ale muszę”, brzmiąc dumnie: „Chcę, ale nie mogę”.

W Organizacji Narodów Zjednoczonych wszyscy chcą pokoju, spokoju i wzrostu światowej gospodarki, polepszenia relacji międzynarodowych, walki z globalnym ociepleniem, troski o słabszych, nakarmienia głodujących. Kiedy jednak przychodzi do realnych działań w tych kwestiach, okazuje się, że każdy rozumie te działania w inny – nierzadko sprzeczny ze sobą, sposób. I tak toczą się bezproduktywne rozmowy, bo cele sprowadzają się do egoizmów narodowych, a nie do budowania egoizmu światowego. Mamy więc do czynienia z wystawnymi kolacjami dla rządzących, wspaniałymi popisami oratorskimi, którymi emocjonują się media, i na tym należy postawić kropkę. A nawet trzy. W końcu ciąg dalszy nastąpi i będziemy mogli użyć kolejnego wielokropka...

ONZ to nie jedyny przykład koncentracji na własnych interesach kosztem innych grup narodowych. Sprawa ukraińska czy uchodźców także podzieliła, tyle że tym razem Unię Europejską. Indywidualnych narodów interesy stoją ponad europejską solidarność. Próżno szukać porozumienia, bowiem każda strona ma swoje pryncypia. Im bardziej opierają się one na poczuciu wartości zbiorowej określanej jako „racja stanu”, tym trudniej o negocjacje. Konflikty wartości bowiem – co wiedzą od dawna psycholodzy i mediatorzy wszelkiej maści, są praktycznie nienegocjowalne.

Sherif i Tajfel już przeszło 60 lat temu zastanawiali się nad tym, dlaczego dochodzi do podziału na MY i ONI. Interesowało ich, co powoduje, że nie ma światowego pokoju. Oczywiście między państwami nierzadko to są całe dekady, a nawet stulecia wzajemnej trudnej historii, zatargów i animozji, które przekładają się na różne ogniska zapalne współczesnych konfliktów. Badacze chcieli jednak wiedzieć, jak niewiele trzeba, żeby powstały grupy antagonistyczne wobec siebie. Eksperyment z Robbers Cave w Oklahomie, przeprowadzony w połowie ubiegłego stulecia, zdaje się odpowiadać na to pytanie. Niestety odpowiedź ta jest przygnębiająca.

Jest rok 1954. Muzafer Sherif zaprosił do parku stanowego Robbers Cave 22 chłopców – rówieśników, chodzących do piątej klasy, pod pretekstem letniego obozu. Podzielił ich na dwie grupy, z których każda dostała chatę i początkowo nie była świadoma istnienia drugiej grupy. Chłopcy świetnie się bawili, odkrywając teren, uczestnicząc we wspólnych zabawach. Obie grupy same nadały sobie nazwy. Mieliśmy do czynienia z nieustraszonymi Grzechotnikami i dumnymi Orłami. Po tygodniu zaplanowany został pierwszy kontakt. Udający sprzątającego park Sherif usłyszał, kiedy jeden z chłopców opisywał kogoś z drugiej grupy, kogo jedynie usłyszał, jako „białego czarnucha”. Kiedy zorganizowany zostaje turniej dla obu grup, ich relacja zaczyna się zaogniać. Najpierw obie grupy tworzą i podkreślają swoje własne rytuały. Grzechotniki są dumne ze swojego niewyparzonego języka, Orły szczycą się jego poprawnością.

Oba obozy skonstruowały swoje flagi. Jedni i drudzy odmawiają udziału we wspólnych posiłkach. Każda ze społeczności uważa się za szybszą i sprawniejszą od drugiej. Kiedy Grzechotniki wygrywają jeden z konkursów, Orły w odwecie podpalają im flagę i wieszają jej strzępy na maszcie. Wówczas Grzechotniki, czekając, aż Orły udadzą się na obiad, niszczą ich chatę. Oba obozy na określenie siebie nawzajem nieustannie używają rasistowskich sformułowań. Jest to o tyle absurdalne, że obie grupy składają się z białych chłopców w tym samym wieku i podobnych parametrach fizycznych.

Kiedy eksperymentatorzy próbują ich pogodzić poprzez organizowanie wspólnych seansów filmowych oraz innych aktywności niepolegających na rywalizacji, nie udaje się to. W końcu jednak Sherif ze współpracownikami znajdują sposób na zaprowadzenie pokoju na świecie. Przynajmniej na tym małym wycinku świata. Co zrobił zespół eksperymentatorów? Stworzył zagrożenie istnienia obu grup. Oto bowiem w niewyjaśnionych okolicznościach uszkodzona zostaje rura dostarczająca wodę. Ponieważ dzieje się to podczas gdy obie grupy przebywają ze sobą, nie ma możliwości, żeby te obwiniały siebie nawzajem. Stają więc w obliczu wspólnego zagrożenia, celu, a może nawet – wspólnego wroga.

Wnioski płynące z tego eksperymentu pokazują, że już młodzi chłopcy są zdolni do budowania podziałów i to bez żadnej wyraźnej przyczyny. Właściwie jedyną wydaje się współdzielenie ogromnego parku i konieczność dzielenia się nim. Jest to o tyle absurdalne, że przestrzeni do egzystencji dla każdej z grup jest tyle, że żadna nie musiałaby ze sobą w ogóle się stykać, żeby i tak mieć jej nadmiar.

Za dużo nas więc na planecie? I tak, i nie. Nawet tysiące lat temu, kiedy był nas mały procent tego, z czym mamy do czynienia współcześnie, powodował konflikty i chęć podboju terytorium wroga. Chłopcy także nie mogli narzekać na brak przestrzeni. Tendencja do silnego polaryzowania grup i faworyzowania własnej, a deprecjonowania odmiennych jest automatyczna i wpisana w nasze geny. Już sam rzut monetą i przydział za jej pomocą do jednej z dwóch grup wystarczy, żeby ludzie dokonywali faworyzacji własnej, a deprecjonowali tę drugą, choć nikogo nie znają i nie wiedzą, kto im się trafił. Było to adaptacyjne w naszej ewolucyjnej przeszłości, kiedy to nasi przodkowie tworzyli małe społeczności, żeby przetrwać, i obawiali się, że odmienne zabiorą im zasoby – wodę, zwierzynę, owoce – i im nie wystarczy, żeby się wyżywić i przetrwać. Współcześnie jednak te mechanizmy prowadzą nas do nieustannych konfliktów i kryzysów. Recepta, jak pokazał eksperyment z Oklahomy, istnieje. Wystarczy znaleźć wspólny cel, zagrożenie, a wszyscy nauczymy się kooperacji w błyskawicznym tempie. Choć na planecie wiele takich zagadnień udałoby się znaleźć – globalne ocieplenie, walka z ubóstwem, głodem, problemem przeludnienia planety, wynalezienie lekarstwa na raka czy HIV czy nawet paradoksalnie – zaprowadzenie światowego pokoju, to szkopuł w tym, że nie są to wystarczające zagrożenia. Wszystkie one są zbyt abstrakcyjne lub w konsekwencjach odległe w czasie, mało zagrażające tu i teraz większości narodów, że każdy o nich ładnie opowiada, ale mało kto potrafiłby zawiesić swoje interesy i zakasać rękawy do wspólnej pracy na rzecz ich likwidacji. Gdyby to była epidemia jakiegoś nieznanego wirusa, błyskawicznie rozprzestrzeniającego się na skalę globalną, o tragicznych skutkach tu i teraz, być może nagle zapanowałby światowy pokój i taka współpraca, że nie spodziewaliśmy się, że moglibyśmy być w ogóle do niej zdolni i że jest ona tak bardzo efektywna. Niestety ani na to, ani na atak kosmitów się w najbliższej przyszłości nie zanosi. Będziemy więc nadal obserwowali walki grup narodowych, etnicznych, wyznaniowych, seksualnych o swoje prawa, wartości i interesy. Aż nie pojawi się wspólne zagrożenie. Czy naprawdę jednak ktoś musi przeciąć rurę, żebyśmy zaczęli postrzegać siebie jako gatunek ludzki, zdolny do wielkich rzeczy na rzecz wspólnego dobra?

Do poczytania:

  • Sherif, M., Harvey, O. J., White,  B. J., Hood, W. R., Sherif, C. W. (1961). Intergroup conflict and cooperation: The Robbers Cave experiment. Norman: University of Oklahoma Book Exchange.
  • Tajfel, H., Billig, M. G., Bundy, R. P., Flament, C. (1971). Social categorization and intergroup behaviour. European Journal of Social Psychology, 1, 149-178.
Jarosław Świątek
Autor: Jarosław Świątek
Redaktor Naczelny
Psycholog społeczny, absolwent Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu, założyciel Szkoły Inteligencji Emocjonalnej, komentator medialny i popularyzator nauki. W jego kręgu zainteresowań związanych z psychologią znajduje się psychologia społeczna, psychologia emocji i motywacji.

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież

Tagi


Powered by Easytagcloud v2.1

Newsletter

Bądź na bieżąco!

Znajdź nas na Facebooku